Dawno, dawno temu, na poznańskich Jeżycach, żyło sobie kilka dziewczynek, które łączyło to, że mieszkały w swoim sąsiedztwie, chodziły do jednej klasy oraz fakt, że każdego maja ulegały swoistej gorączce… Gorączce bzowej.
Bez urzekał dziewczynki tak bardzo, że nie bacząc na żadne przeszkody, czy to natury moralnej, czy czysto fizycznej, jak wysokie płoty + niewielki wzrost, prawie codziennie przez piąty miesiąc roku zapełniały domowe wazony wielkimi bukietami pachnącego kwiecia.
Dzieci doskonale znały okolicę. Żaden zaułek, podwórze, czy ogród pomiędzy ulicami Roosevelta, Kościelną, Jeżycką a Dąbrowskiego nie miał przed nimi tajemnic. Znały świetnie teren, wiedziały, gdzie można zebrać najbardziej satysfakcjonujące plony (gatunki bzu o pojedynczych kwiatach były raczej w pogardzie), z czasem odkryły też nieznane innym sprytne skróty między podwórkami i piwnicami, przesmyki między garażami na tak zwanej Górce oraz dziury w płotach między posesjami przy ul. Krasińskiego.
Cała ta wiedza byłaby jednak dla małych zbieraczek bzu na nic, gdyby nie dodatkowe informacje, które gromadziły przez lata, często w sposób niezwykle ryzykowny – informacje o wrogu. Dziewczynki wiedziały, gdzie i w którym oknie wisieć może sokolooka babcia, wiedziały też, że ogródków przy ul. Jeżyckiej pilnuje przyklejony do flaszki pan z kijem. Zdawały sobie również sprawę, że niezwykle bogaty w bez rejon ul. Krasińskiego, to teren patrolowany przez niejakiego Dziadka Ślipkę, osobnika nieobliczalnego, wysoce niebezpiecznego! Co prawda żadna z nich nigdy Dziadka Ślipki na oczy nie widziała, jednak respekt przed nim dodawał zbieractwu bzu dodatkowego smaczku.
Czas mknął, dziewczynki przestały chodzić do jednej klasy, przestały nawet mieszkać w jednym mieście. Jednak dziecięca pasja nie u wszystkich z nich zanikła. Dwóm z nich jeszcze długo później zdarzało się spotykać w maju i w późnych godzinach nocnych cichaczem obrywać pachnące krzewy w najróżniejszych rejonach miasta. Nawet, jeżeli jedna z nich była akurat w zaawansowanej ciąży, dziewczęta solidarnie dzieliły się obowiązkami – jedna stała na czatach, druga, balansując na płocie, zrywała bez.
Lata minęły, dziewczynki nie spotykają się już niestety tak często, a ja, masując podrapane łydki i chłonąc zapach stojącego przede mną bukietu, z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy miałyśmy dla siebie więcej czasu.
pics: me